Clive Robbins – wspomnienie o Przyjacielu…

Clive Robbins – wspomnienie o Przyjacielu…

Krzysztof Stachyra

Martwię się, że nie będzie takiego czasu, aby był pokój na świecie. Ale każdy z nas ma dostęp do mocy, którą kreuje, którą podtrzymuje wartości duchowe dla ludzkiego życia. Każdy z nas ma i może dzielić się zdolnością do miłości i wiary, piękna, uczciwości, godności, nawet szlachetności duchowych zamiarów. Możemy być idealistyczni, możemy dążyć, możemy mieć poczucie humoru oraz wrażliwość i hojność ducha. Przyczynianie się do wzrostu człowieka jest właśnie tym dla czego mamy honor, przywilej by żyć. Odnaleźliśmy naszą pracę i musimy ją wykonywać tak dobrze jak potrafimy. Musimy cenić nasze wartości.”

Clive Robbins

Myślę, że chyba nigdy nie jest się gotowym na odejście bliskiej osoby. Pomimo iż byłem w kontakcie i wiedziałem o poważnych problemach zdrowotnych Clive’a Robbins’a, wiadomość o jego śmierci była dla mnie bardzo smutnym zaskoczeniem.

Wszyscy znają Clive’a Robbins’a jako współtwórcę muzykoterapii kreatywnej Nordoff-Robbins, a zarazem jednego z najsłynniejszych muzykoterapeutów na świecie. Dla mnie był nie tylko Mistrzem, ale przede wszystkim Przyjacielem. Wszyscy, którzy mieli przyjemność się z nim spotkać wiedzą jak niezwykły był to człowiek. Pełen dobra, ciepła, cierpliwości… Kochał świat i ludzi – i ta miłość dosłownie emanowała od niego.

Pierwszy raz spotkałem Clive’a na Florydzie w 2005 roku. Miałem tam wystąpienie na konferencji American Music Therapy Association. Byłem również na wystąpieniu Clive’a. Choć przyznam, że wtedy moim największym zaskoczeniem był fakt, że Clive… żyje. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że umarł w latach 80-tych. Na szczęście to okazało się nieprawdą. Po jego prezentacji podszedłem do niego i porozmawialiśmy chwilę. Nie miałem wtedy pojęcia jak wiele ta osoba zmieni w moim życiu…

                               Krzysztof Stachyra i Clive Robbins na konferencji (Orlando, USA, listopad 2005)

Po powrocie do Polski napisałem do Clive’a. Pierwsze maile były jeszcze dosyć oficjalne, ale z czasem stawały się coraz bardziej koleżeńskie. Cechą Clive’a było to, że nigdy nie dał odczuć, że on jest tym wielkim, sławnym muzykoterapeutą, a jego rozmówca jednym z wielu muzykoterapeutów z jakiegoś odległego kraju. Dla Clive’a każdy człowiek był równy i każdego traktował jak partnera – z szacunkiem i miłością. Tak też było w naszych mailach.

Kolejny raz poleciałem do USA wiosną 2007 roku, tym razem do Chicago na szkolenie z psychoterapii muzycznej metodą Guided Imagery and Music. Dostałem też zaproszenie na Uniwersytet Nowojorski. Wiedząc, że Clive przygotowuje właśnie wydanie książki spodziewałem się, że wygospodaruje na nasze spotkanie nie więcej niż kilkanaście minut. Z taką też myślą wchodziłem do budynku New York University przy Washington Square 82, gdzie na czwartym piętrze mieściło się biuro Clive’a. Tam już oczekiwał na mnie Alan Turry, dyrektor Nordoff-Robbins Center for Music Therapy w Nowym Jorku i razem udaliśmy się do gabinetu Clive’a. Clive przywitał mnie szerokim uśmiechem i uściskał. Przyznam, że zaskoczyła mnie ilość aparatury w gabinecie Clive’a, który można byłoby be trudu pomylić ze studiem telewizyjnym – mnóstwo sprzętu do montażu obrazu i dźwięku, mnóstwo płyt DVD z zapisami sesji muzykoterapii z różnymi klientami.

                                     Clive Robbins w swoim gabinecie (Nowy Jork, maj 2007)

Po krótkiej wymianie zdań Clive zaproponował, że oprowadzi mnie po Steinhardt School of Culture, Education, and Human Development i pokaże robiącą duże wrażenie bibliotekę. Po krótkim spacerze zjedliśmy lunch, po którym Clive zapytał czy zechciałbym pomóc mu w wybieraniu materiałów na płytę DVD, która – jak się później okazało – została dołączona do polskiego wydania książki napisanej wspólnie z Paulem Nordoffem („Terapia muzyką w pracy z dziećmi niepełnosprawnymi”, Impuls, Kraków 2008). Przeglądanie materiałów zajęło nam resztę dnia. Wtedy tez zrodził się pomysł, aby Clive przyleciał do Polski. Choć ze względu na wypełniony do granic możliwości terminarz Clive’a pomysł ten był trudny logistycznie do zrealizowania to jednak udało się go wprowadzić w życie już w następnym roku.

Pierwszy raz Clive miał przyjemność przyjechać do Polski w 2008 roku. Gościł wtedy w Lublinie, gdzie wziął udział w konferencji „Moc Terapii przez Sztukę” zorganizowanej przez Polskie Stowarzyszenie Terapii Przez Sztukę i Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej. Clive poprowadził wykłady, zaś Simon Procter, który na tę okazję przyleciał z Londynu, przeprowadził warsztaty ze studentami UMCS oraz uczestnikami konferencji. Relacja z tego wydarzenia została zarejestrowana przez telewizję.

W czasie pobytu w Lublinie zwiedziliśmy okolice, zajrzeliśmy do Kazimierza n/Wisłą, Nałęczowa, Kozłówki… Przez chwilę mieszkał w hotelu „Pod Kasztanami” z pięknym widokiem na Zalew Zemborzycki, jednak ponad wygody cenił sobie bycie z ludźmi. Dlatego zdecydował się zamieszkać w moim mieszkaniu. Dzięki temu mogliśmy też dużo więcej czasu poświęcić na rozmowy.

                            Simon Procter, Krzysztof Stachyra i Clive Robbins (Lublin, maj 2008)

W tydzień po wyjeździe z Lublina znów przyleciał do Polski – tym razem do Krakowa na promocję polskiego wydania książki pt. „Therapy in Music for Handicapped Children” („Terapia muzyką w pracy z dziećmi niepełnosprawnymi”), napisanej wspólnie z Paulem Nordoffem. Mieliśmy po tym pojechać razem na kilka dni w góry, ale ze względu na okoliczności od nas niezależne Clive musiał zostać w Krakowie. Dzięki doktor Ewie Klimas-Kuchtowej czas spędzony w stolicy małopolski Clive wspominał potem wielokrotnie, zawsze bardzo ciepło.

Kolejny, i jak się niestety okazało, ostatni raz, Clive przyleciał do Polski w maju 2010 roku. Tym razem wizyta w Polsce miała charakter bardziej prywatny i była spełnieniem obietnicy pokazania polskich Tatr, danej profesorowi kilka lat wcześniej, w czasie mojej wizyty na Uniwersytecie Nowojorskim. Clive kochał ludzi, zaś studentów zwykł nazywać swoimi „wnuczętami”, dlatego z wielką przyjemnością przyjął zaproszenie Ludwiki Koniecznej-Nowak do odwiedzenia Katowic (Ludwika zorganizowała wtedy małe sympozjum muzykoterapeutyczne, zapraszając – oprócz Clive’a – również prof. Barbarę Wheeler oraz prof. Wendy Magee). Clive Robbins skończył właśnie 2-miesięczny cykl wykładów i warsztatów w Azji, po którym był nieco zmęczony, ale zarazem pełen entuzjazmu. Spędziliśmy w Tatrach kilka uroczych dni, rozmawiając o muzykoterapii, życiu, filozofii i kulturze.

Aby lepiej przybliżyć ten czas, atmosferę, a przede wszystkim Clive’a prywatnie,  postanowiłem zamieścić fragmenty z moich prywatnych notatek z tamtych dni. Nigdy wcześniej nie były one publikowane. Oto one:

Niedziela, 9 maja 2010

17.35 odebrałem Clive Robbins’a z lotniska w Krakowie. Przywitaliśmy się jak przyjaciele, którzy nie widzieli się już długi czas, bez oswajania się ze sobą na nowo. To miłe. Clive należy do tych osób, które pomimo wielkiej sławy zawsze są ludźmi, na których możesz liczyć. Jest też człowiekiem, który nigdy nie mówi nic złego o innych (najwięcej co usłyszałem to „miałem kiedyś trochę przykrości z powodu różnych osób, ale to już przeszłość”). Pierwsze o czym zaczęliśmy rozmawiać to fakt, że z każdym rokiem coraz bardziej stajemy się jedną wielką rodziną, rodziną muzykoterapeutów. Nie ma znaczenia gdzie mieszkasz, jak wyglądasz – wszyscy dzielimy podobne wartości, podobny stosunek do życia. Wierzymy w niezwykłą moc muzyki.

19.30 przyjechaliśmy w Tatry. Przez większość drogi rozmawialiśmy o rozwoju muzykoterapii na świecie, chwilę o życiu osobistym. Clive zachwycał się każdą nową górą, która pojawiała się na horyzoncie, każdą doliną widoczną z samochodu. W pewnym momencie otworzył okno stwierdzając, że podoba mu się zapach górskiego powietrza. Opowiadał o swoich doświadczeniach z ostatniego wyjazdu do Azji. Najmilszym zaskoczeniem było dla niego to, że odkrył wiele rzeczy na nowo. Dzięki temu wyjazdowi lepiej zrozumiał (użył słowa „nauczył się”) czym jest muzykoterapia, czym jest muzyka, czym jest miłość. Zawsze fascynuje mnie, że człowiek, który ma 83 lata potrafi nadal zachwycać się każdą małą rzeczą, potrafi uczyć się rozumieć świat i cieszyć życiem. Cudowne. Clive nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Jakże mu daleko do starszych osób narzekających na wszystko co w nich i wokół nich. On ma w sobie pogodę, ma ten rodzaj ciepła, które powoduje, że ludzie stają się lepsi. Pamiętam jego zdjęcie z żoną, które przesłał mi kilka miesięcy temu – czysta esencja miłości.

                                                    Clive Robbins ze swoją żoną Kaoru

Codziennie rozmawia ze swoją żoną Kaoru. Nie mogła przylecieć do Polski z powodu dużej ilości pracy w Nowym Jorku.

20.00 obiad. Rosół, piersi kurczaka z ziemniakami i mizerią, na deser sernik. Bardzo smakowało, dlatego po jedzeniu Clive stwierdził, że musi osobiście podziękować naszej gospodyni Kasi za gościnę, co bardzo się jej spodobało, ale też i nieco zawstydziło. Przy obiedzie omawialiśmy sprawy związane z prezentacją w Katowicach. Doszliśmy do wniosku, że Clive pokaże to czego nie udało się zmieścić w jego książce wydanej w Polsce.

Po krótkim spacerze zdecydowaliśmy, że pora odpocząć i spać.

Poniedziałek, 10 maja 2010

Obudziło mnie piękne słońce i ten niezapomniany widok na góry. O ósmej zapukałem do pokoju Clive’a. Był już gotowy i razem zeszliśmy zjeść śniadanie. Było nie tylko pyszne, ale podane przy cieple palącego się kominka (Kasia pięknie wszystko przygotowała). Z jednej strony kominek, z drugiej widok na góry. Clive był zachwycony i poprosił mnie, abym nauczył go słowa „dziękuję” po polsku (które zresztą dziś wykorzystał wiele razy).

Po śniadaniu pojechaliśmy moją ulubioną widokową drogą przez Gliczarów Górny do Bukowiny Tatrzańskiej, podziwiając cudowną panoramę Tatr oraz góralskie domy ze spadzistymi dachami. Clive powiedział, że zwiedził praktycznie cały świat, ale takich widoków nie widział – wszystko było jak z bajki. Przy tym świeciło cudne słońce, które po wczorajszym deszczu jedynie dopełniało nastroju bajkowości i radości. Pojechaliśmy do Zakopanego – na parking przy Gubałówce, a stamtąd kolejką na szczyt góry, gdzie spędziliśmy prawie 3 godziny spacerując, pijąc sok pomarańczowy przy stoliku z widokiem na Zakopane i góry.

                              Krzysztof Stachyra i Clive Robbins na Gubałówce (Zakopane, maj 2010)

Potem spacer Krupówkami ze złudną nadzieją na zwiedzenie Muzeum Tatrzańskiego, które okazało się być dzisiaj zamknięte – jak to w każdy poniedziałek. Za to poszliśmy do restauracji „Kolorowa” na oryginalny lunch w postaci „kwaśnicy” z wędzonymi żeberkami. Potem spacer w dół Krupówek, po drodze pyszne lody, rozmowy, następnie kościółek i cmentarz na Pęksowym Brzyzku. Clive nie mógł się nadziwić architekturze nagrobków – każdy inny, każdy opowiada sobą jakąś historię. To przywołało wspomnienia Carol, drugiej żony, która zmarła w 1996 roku na nowotwór. Clive opowiadał jak przed jej śmiercią wybrali się razem w góry, gdzie znaleźli małe lotnisko i szybowce. Zaproponował, że polecą szybowcem i ku jego zaskoczeniu Carol się zgodziła (zwykle mówiła „to Ty idź, a ja poczytam książkę”). Lot był niezapomniany. Po śmierci Carol, Clive wynajął mały samolot i rozsypał prochy Carol nad górami, nad którymi wtedy latali. Opowiadał też o tym jak na 3 dni przed śmiercią Carol powiedziała, że wszystko wokół niej śpiewa. Clive objął ją i powiedział, że ma rację, że on też słyszy jak wszystko śpiewa. Śpiewa dla niej… To była wielka miłość. Przez pierwsze dni po pogrzebie Carol, Clive nie był w stanie się pozbierać. Przyjechała do niego Barbara Hasser, żeby go wesprzeć, ale jej przyjazd jeszcze bardziej pogłębił jego depresję. Po trzech dniach zadzwonił do niego syn z Anglii i – jak stwierdził Clive – jego głos brzmiał tak radośnie, entuzjastycznie, żywo, że kiedy go usłyszał, usłyszał głos Carol, z jej radością i pozytywną energią. To w jednej chwili zmieniło go z cierpiącego człowieka w depresji w człowieka szczęśliwego, pełnego nadziei. Jak stwierdził – to Carol do niego przemówiła. Potem jeszcze nie raz czuł jej obecność, a nawet „słyszał” słowa.

Rozmawiając pojechaliśmy jeszcze na chwilę zobaczyć kościół na Krzeptówkach i wróciliśmy do Gliczarowa. Clive usnął po drodze i obudził się dopiero jak skręcałem na podwórko przy naszym pensjonacie. Ponieważ zrobił sobie drzemkę po drodze, postanowiliśmy posiedzieć na ławce z widokiem na panoramę Tatr. Dziś widok był wyjątkowo piękny – słońce, trochę chmurek, lekkie powiewy wiatru od czasu do czasu. Siedzieliśmy tak przez prawie 2 godziny i rozmawialiśmy o życiu, ludziach, polityce i religii.

Ta rozmowa była tak miła i inspirująca, że przeniosła się do jadalni, na obiad. Potem krótki odpoczynek i z powrotem do Zakopanego – do „Stek Chałupa” posłuchać muzyki na żywo. Nie była to czysta góralska muzyka, a zlepek różnych utworów polskich, węgierskich, cygańskich i innych, trudnych do przypisania określonej kulturze czy narodowości (Clive rozpoznał w jednej z melodii znaną angielską pieśń). Wszystko grane z nieco góralskim akcentem, ale bardzo ładnie, z wyczuciem. Obydwaj odpłynęliśmy słuchając muzyki, popijając piwo, jedząc szarlotkę na gorąco z lodami, i… słuchając.

W drodze powrotnej Clive opowiadał o swoich trzech żonach, ich charakterach – tym wszystkim co było w nich podobne i co je od siebie różni. Opowiedział jak pierwsza żona nauczyła go pracy z dziećmi (miała świetne podejście do dzieci), druga wniosła bezcenny wkład do pracy i rozwoju muzykoterapii kreatywnej, zaś trzecia jest świetnym specjalistą, nieco zdystansowana, niezależna, ale opiekuńcza i troskliwa. Rozmawialiśmy też o moim życiu osobistym.

Dzień był naprawdę wspaniały – wszystko było takie jak można sobie wymarzyć – pogoda, miejsca, jedzenie, rozmowy.

Wtorek, 11 maja 2010

Kolejny piękny dzień – słońce i chyba nawet jeszcze bardziej niezwykłe widoki niż wczoraj. Rano, zaraz po śniadaniu, siedliśmy z Clivem na ławce z widokiem na góry i po prostu cieszyliśmy nasze serca. To wspaniałe miejsce do medytowania, kontemplowania. Ma w sobie wszystko. Rozmawialiśmy trochę o geologii Tatr, a potem pojechaliśmy do Zakopanego zobaczyć Muzeum Tatrzańskie.

Było warto – na parterze wystawa prezentująca życie ludzi na Podhalu, ich stroje, narzędzia, izby, instrumenty… Na górze ekspozycja minerałów i zwierząt zamieszkujących Tatry. Clive pytał czy wszystkie te zwierzęta nadal występują w Tatrach, a potem długo studiował miniaturowy model Tatr, ucząc się szczytów, zapamiętując umiejscowienie stawów i dolin. Bardzo mu się to spodobało.

Z muzeum poszliśmy na lody, sałatkę owocową i gofry. Było nieco śmiechu z nosów i brody umorusanej bitą śmietaną. W tak dobrym nastroju wróciliśmy do Gliczarowa, na „nasze” ławki. Wróciliśmy do podziwiania tego niezapomnianego widoku. Clive stwierdził, że widział wiele pięknych miejsc na świecie, ale tak pięknego widoku gór nie pamięta. Nie wiem ile razy w ciągu tych dni dziękował za to, że zechciałem się z nim podzielić tym miejscem, że mógł doświadczyć wszystkich tych rzeczy. Widać, że bardzo go to poruszyło.

Ostatnim zachwytem w górach była zupa grzybowa ugotowana przez Kasię na nasze pożegnanie. Obydwaj zjedliśmy ją z dolewką. Bardzo dobra! Potem pożegnanie z Kasią, ostatnie zdjęcia i w drogę do Katowic.

Wbrew oczekiwaniom nas obydwu, Clive całą drogę nie zmrużył oka – obserwował, podziwiał, zachwycał się. Pytał o te miejsca, a ja mu – na miarę mojej skromnej wiedzy – opowiadałem. Do Katowic dojechaliśmy kilka minut po 18-tej. Przywitała nas Ludwika Konieczna i Agnieszka Bryndal, a chwilę potem Barbara Wheeler wraz z grupą studentów muzykoterapii z uniwersytetu Louisville w USA.

                             Ludwika Konieczna-Nowak i Clive Robbins (Katowice, maj 2010)

Zjedliśmy bardzo miłą i smaczną kolację. I przed 22 każdy poszedł do swojego pokoju odpocząć po atrakcjach i przygotować się na jutrzejszy dzień, który zaczniemy wcześnie, bo już o 8 rano – zajęciami prowadzonymi przez Barbarę Wheeler, a potem Clive’a i Agnieszkę.

                       Clive Robbins w trakcie swojego wykładu na Akademii Muzycznej w Katowicach

Odwożąc Clive’a na lotnisko do Krakowa, snuliśmy już plany jego kolejnej wizyty. Niestety jesienią 2010 roku Clive poważnie zachorował. Po długim pobycie w szpitalu powrócił do domu, ale już nie był tak silny jak wcześniej. Napisał, że najprawdopodobniej nie będzie już mógł pozwolić sobie na żadną dłuższą podróż. Pomimo, że jego zdrowie podupadało, Clive bardziej martwił się innymi niż sobą. Pamiętam jak opowiadał jak bardzo jego żona Kaoru przeżyła jego ostatni pobyt w szpitalu i pisał, że jej uśmiech jest dla niego najlepszym balsamem.

Czytając ostatniego maila od Clive’a miałem dziwne przeczucia. Pisał w nim między innymi o filozofii życia i powołaniu do muzykoterapii. „Misją życia jest uczyć się kochać. A miłość ma wiele różnych form, celów, treści, wyzwań i przeobrażeń. Więc podążaj za głosem serca…”. Cały ten list zabrzmiał trochę jak pożegnanie, choć zakończył go słowami „później napiszę więcej”. Już nie napisał. Zmarł 7 grudnia 2011 roku. Jednak w pamięci i sercach ludzi będzie żył zawsze. Bo dobrzy ludzie nigdy nie umierają… Jestem pewien, że Clive należy do ludzi, którzy żyją wiecznie.

Krzysztof Stachyra

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *