Muzykoterapia na co dzień. Wyjęte z życia konfrontacje ludzi z muzyką i ich konsekwencje

Muzykoterapia na co dzień. Wyjęte z życia konfrontacje ludzi z muzyką i ich konsekwencje

Krzysztof Gryko

 

I. Pociąg do muzyki

 

Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na muzykę graną na żywo i co ona we mnie wywołała. Może byłem wtedy jeszcze tak mały, że niczego nie pamiętam. Zdaje się, że rodzice nie zabierali mnie do filharmonii. Powodów mogło być wiele. Obawa przed zakłóceniami w odbiorze muzyki, spowodowanymi nadmierną ruchliwością niesfornego dziecka. Niekoniecznie silna w tym przypadku potrzeba zaspokajania tego rodzaju rozrywek u moich rodziców. A może po prostu brak filharmonii? Myślami wracam więc do późnej podstawówki i obozu harcerskiego w Lisowie, prawie nad morzem. Tam poza dziewczynami, jagodami ze śmietaną i piłką nożną na polanie wspominam osobliwe chwile w stołówce, gdzie kolejne niby harcerskie, niby morskie piosenki powodowały we mnie przypływy komórek, w których kumulowało się wewnętrzne zadowolenie. Samo zaś ich śpiewanie było jeszcze czymś więcej. Czym? Przeniesieniem się w świat tego, o czym mówiły. Bieszczadzki trakt, morskie przygody, smak wędrowania w nieznane… Muzyka była w tamtych sytuacjach wizualizacją na poziomie odrywania się od mimo wszystko dość przewidywalnej rzeczywistości obozu harcerskiego. Pobudki, zbiórki, zadania, znowu zbiórki, caprztyki. I tak dalej. Oczywiście nie poddawałem się jej do tego stopnia, żeby wylądować w stanie alfa albo beta, ale dzięki niej było mi lepiej. Pobudzała moją wyobraźnię początku okresu dojrzewania.

Drugim, nie mniej silnym, a może nawet silniejszym impulsem, który staje mi dzisiaj przed oczami i od razu pobrzmiewa w uszach, był pamiętny wieczór na zasypanym śniegiem rynku w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Wybrałem się tam z Puław z częścią mojej licealnej klasy z zamiarem spędzenia Sylwestra u naszego kolegi, który mieszkał w tej urokliwej miejscowości. Podczas gdy większość osób została u niego w domu, by tam spijać i zgadywać kolejne upływające godziny aż do symbolicznej północy i tego co później, my, to znaczy ja i mój już wtedy przyjaciel Piotrek wymknęliśmy się z kominkowej atmosfery, ciekawi tego, co dzieje się w sercu Kazimierza, czyli na rynku. Spodziewaliśmy się, że śnieg będzie po drodze robił wszystko, żeby nas zatrzymać. W końcu jakoś doszliśmy na zasypany rynek i poza widoczną garstką ludzi, kręcących się w okolicach knajpek zaczęły do nas docierać tajemnicze dźwięki. Dopiero, kiedy zobaczyliśmy siedzącą na murku skuloną postać, stało się jasne, że muzyka bierze się właśnie stamtąd. Mały człowiek-orkiestra w zimowej poświacie grał jednocześnie na gitarze i zamponii (o nazwie tego instrumentu dowiedziałem się trochę później), bambusowych rurkach, wydających piękny poruszający dźwięk. Poczułem się jak w bajce. Padający i już leżący śnieg oczywiście sprzyjał takiemu wrażeniu. Niestety nie pamiętam już tej melodii, którą grał wtedy, jak się okazało, Latynos z Peru. Cóż, minęło kilkanaście lat. To tak jakbym w związku z tamtym zdarzeniem ogłuchł. Nie można tego samego powiedzieć o wzroku, choć gdybym miał namalować wszystko ze szczegółami, to wyszedłby raczej pejzaż impresjonistyczny.

Muzyka, którą wtedy usłyszałem, miała w sobie coś z organicznego balsamu, który niesie się echem po wszystkich wyobrażonych lasach, jeziorach, górach i dolinach. A baśniowy charakter muzyki spowodował, że było to coś w rodzaju bajkoterapii bez słów. Słowa, jeśli były, kryły się w dźwiękach zamponii. W końcu języków na świecie jest tyle, ile głosów i ich odmian. Wokół wydawałoby się nierealnego Peruwiańczyka zbierało się coraz więcej osób. Jego muzyka przyciągała ludzi, którzy wcześniej byli gdzieś pochowani i udawali, że ich nie ma. Teraz słuchaliśmy andyjskich melodii w spontanicznym kręgu. Było nam przez to cieplej, raźniej i weselej. Poczułem się zaczarowany muzyką, na którą wciąż padał i padał nowy śnieg. Dzięki niej poznałem innych ludzi, równie podatnych na takie magiczne dotknięcia dźwięków co ja. Pamiętam, że w wielu momentach miałem wtedy zamknięte oczy, wyobrażając sobie, że jestem zupełnie gdzie indziej. Może nawet był to rodzaj przyjemnej lewitacji, w której czułem cudowną lekkość bytu. W rzeczywistości muzyka była tak poruszająca, że jeśli nie od razu, to po paru chwilach zacząłem tańczyć. Inni też tańczyli. Pamiętam imiona poznanych wówczas osób. Anka, Gośka, Paweł… Te kilka czy może nawet kilkanaście osób, które przyciągnął do siebie zew andyjskiej muzyki, było wtedy na swój sposób bardzo szczęśliwych. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

 

Ten sam Kazimierz Dolny kilka miesięcy później wyglądał trochę inaczej. Bez świeżego śniegu, ale za to z majowym słońcem, które ogrzewało każdy wystawiony na nie martwy i żywy centymetr kwadratowy kogoś lub czegoś. W tak zwany długi weekend majowy zjeżdża się tam zawsze sporo ludzi. Oblegają przede wszystkim rynek, który jest wtedy sceną tłoczącego się życia, kręcenia się w nieskończoność po placyku i usilnego rozglądania się dookoła. I jak napisał, choć nie o muzyce, Jean Grenier w swojej książce „Les Iles” („Wyspy”): „Tłum może być tak gesty, że aż ma coś z pustki”, takie wrażenie sprawia rynek w Kazimierzu, kiedy zalewa go fala jego cichych i głośnych wielbicieli. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że we wspomniany majowy weekend byłem świadkiem czegoś więcej niż kolejnego najazdu turystów. Przy jednym z kawiarnianych parasoli stali młodzi ludzie i… Grali muzykę andyjską. Echo sylwestrowej magii rezonowało w postaci grupy studentów z Lublina, którzy w skupieniu i ze starannością pszczół zapylających kwiaty, trzymali przy sobie gapiów dzięki egzotycznym, a mimo to dziwnie bliskim rytmom. Byłem jednym z nich. Słysząc melodie i dźwięki, biorące się z dających poczucie bezpieczeństwa gitar czy kojącego charango (mała andyjska gitarka) czułem, że oto muzyka może być jak dom dający schronienie, albo ogień, który pali się, by dawać potrzebne ciepło. Widziałem zresztą jak reagowali inni. Jedni byli po prostu zasłuchani, inni zamroczeni, a jeszcze inni, jak pewien kazimierski żul i legenda miasteczka w jednej osobie, dawali się prowadzić przez muzykę w nieokreślony taniec, niekończąca się wesołą lewitację, być może nie bez udziału ulubionego taniego wina. Zresztą czy muzyka, z powodu której unosimy się, czując nowe długo oczekiwane endorfiny, nie jest właśnie winem? Myślę, że tak. W chwilach duchowej ekstazy staje się symbolem upojenia. 

W którymś momencie pomyślałem nawet, że szkoda, że nie jestem panem Mieciem Pałką, wspomnianym pijakiem, nazywanym ostatnim Żydem Kazimierza, a z drugiej strony królem kazimierskich włóczęgów, oddanym sprawom słońca i wina, a wtedy zataczającym się w niewyobrażalnym szczęściu między ludźmi. Dziś pozostało po nim wspomnienie, także tamtych magicznych chwil z muzyką andyjską. Do grających studentów co jakiś czas podbiegały małe dzieci, które przy okazji uczyły się stawiać kroki na nierównym wybrukowanym rynku. Ich ruchy wyrażały jeszcze inną czystą radosną odpowiedź na słyszaną muzykę. Wokół grających pojawiało się coraz więcej osób. Większość z nich sprawiała wrażenie zaczarowanych, choć przeważnie zachowywali to dla siebie. Poza gitarami grały bambusowe flety i zamponie oraz wielki bęben. No i oczywiście śpiew, który przebijał się przez akompaniament. Wszystko to powodowało, że zbierający się ludzie wokół tworzyli wspólny krąg, jakiś magiczny łańcuch zasłuchanych serc. Jakbyśmy rzeczywiście przypadkiem uczestniczyli w sesji muzykoterapeutycznej, prowadzonej po pierwsze przez zapalonych amatorów muzyki andyjskiej, a po drugie – przez bajkowy klimat panujący w Kazimierzu.

 

                                Zespół Sonkoi Manti w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.

                                                                                          

***

Poszukując w pamięci śladów zdarzeń chcąc nie chcąc muzykoterapeutycznych trudno nie zatrzymać się przy manifestacji ekologicznej w Puławach, którą zorganizowałem razem z moimi dwoma przyjaciółmi. Udało nam się wtedy zaangażować setki młodych osób. Do korowodu, który ciągnął ulicami miasta, dołączały kolejne, niektóre z nich, jak się potem okazało, jeszcze w wieku szkoły podstawowej. Poza transparentami, z których spoglądały napisy w stylu: „Puławy-miasto ludzi”, byliśmy uzbrojeni w instrumenty muzyczne. Muzyka towarzyszyła nam od pierwszych kroków tej wielkiej pikiety. Rozpierała nas duma i radość, gdy idąc przez nasze ukochane miasto mogliśmy śpiewać piosenki Kultu czy Voo Voo, w duchu wolności słowa i pochwały natury. Byliśmy jak chór, który szedł w zaparte i śpiewał, śpiewał, śpiewał. Ludzie spoglądali na nas z chodników, uśmiechając się pod nosem. Kulminacja całego przedsięwzięcia miała miejsce w Parku Czartoryskich, gdzie wszyscy rozlali się wzdłuż i wszerz wiekopomnych alei. Niespodzianką okazał się fakt, że przed Domkiem Gotyckim zaczęły nagle dobywać się dźwięki podobne do tych, które pamiętałem z rynku w Kazimierzu. Okazało się, że to nikt inny tylko moi już wtedy znajomi, grający muzykę andyjską, którzy odpowiedzieli na zaproszenie do udziału w manifestacji.

Zanim spróbuję opisać to, jak tym razem oddziaływała ta muzyka, chciałbym poświęcić kilka zdań samemu miejscu. Nie zawaham się powiedzieć, że Park Czartoryskich to swego rodzaju genius loci. Księżnej Izabelli Czartoryskiej, dzięki której on powstał, udało się stworzyć widoczną i odczuwalną harmonię między człowiekiem i naturą. Mnóstwo starych majestatycznych drzew, które emanują spokojem, równie wiekowe zabytkowe budowle i wielka przestrzeń, w której można się rozmarzyć, powodują, że miejsce to może być bardzo terapeutyczne. Nie zapominajmy o ptakach, które chętnie dzielą swoim subtelnym śpiewem. To wszystko uspokaja. Nieraz widziałem ludzi zaczytanych pod drzewami, leżących i siedzących, zakochanych w ciszy, która ich otacza, ciszy, która na szczęście nie jest głucha. Ludzie ci po prostu odpoczywają, opuszcza ich stres i niepotrzebny ciężar. Wystarczy trafić do parku i oddać się jego kojącym składnikom. Gdyby się wsłuchać, dociera do nas wspomniany śpiew ptaków, jakiś delikatny szum liści i nie wiadomo co jeszcze. Nie słychać za to odgłosów miasta, warkotu samochodów, huku pociągów, małych wojen dźwięków wezbranej cywilizacji. Park Czartoryskich broni się przed tym dość skutecznie. Ze względu na swoje walory przyrodnicze i wrodzony spokój, którym oddziałuje, można by o nim powiedzieć, że jest żywą wizualizacją w relaksacji, o której mówią książki z muzykoterapii. Zamiast nagranych odgłosów natury i ciepłej łagodnej muzyki w tle mamy tu prawdziwe szumiące liście, ptaki ukryte gdzieś wysoko na gałęziach i… No właśnie, w tym miejscu warto wrócić do muzyki andyjskiej, która sączyła się w pamiętne popołudnie 1992 roku i która swoją delikatną siłą i naturalną urodą zaprowadzała wokół odczuwalną radość. Muzyka działała tak ludycznie i pobudzająco, że chciało się tańczyć. Syndrom zamykania oczu, który dobrze pamiętam, mówił o potrzebie wizualizacji, lepszego poczucia lekkości, przejścia w lewitowanie, a może nawet i trans. Rytm wybijany przez andyjski bęben zwany bombo ma tubalny pojemny dźwięk. Człowiek czuje się w nim, jakby był jakąś przestrzenią, na przykład górą, po której stąpają lamy.

 

 

                                      Fragment Parku Czartoryskich w Puławach

 

A więc Park Czartoryskich to z jednej strony relaks, choć przecież nie trening autogenny Schultza ani też trening wg Jacobsona, a jednak pewne spełnienie wizualizacji, która prowadzi do odprężenia. Z drugiej strony ten sam Park Czartoryskich, zapamiętany z czasów liceum i studiów, to mekka transowych bębnów, na których grali młodzi ludzie, którzy po przygodach z punkrockiem i narkotykami powoli przechodzili na stronę wyciszenia i dźwięków bliższych naturze. Wielokrotnie byłem świadkiem ich, można powiedzieć, spontanicznych sesji, w których brało czasem udział nawet kilkanaście osób. To oznaczało kilkanaście bębnów, które mniej lub bardziej prostą drogą prowadziły do transu. Można było zapomnieć o wszystkim, co było dookoła. Wsłuchiwanie się w hipnotyczne rytmy i dźwięki powodowało, że przed oczami stawał całkiem inny świat. Rozmawiałem kiedyś o tym z jednym z owoczesnych parkowych bębniarzy. Mówił, że im więcej bębnów grających naraz, tym bogatsza podróż w nieznane i lepiej odczuwalny trans. –Wiesz, mówił, czasem dobrze jest znaleźć się w trochę innej świadomości.

Park Czartoryskich jako miejsce generujące spokój i błogość doskonale spełnia się w roli naturoterapeuty. Niejednej osobie poprawił samopoczucie, obniżył poziom stresu i ukoił jej nerwy. Gdy dodać do tego epizody muzyczne, które miały w nim miejsce przez cały ten czas, trzeba stwierdzić, że był przestrzenią spontanicznych działań, które w rezultacie okazały się muzykoterapeutyczne.

Zresztą wątek andyjski, który kwitł we mnie przez całe liceum, ciągnie się do dziś, a instrumenty, które hipnotyzowały ludzi na rynku w Kazimierzu czy przed Domkiem Gotyckim w Puławach, są czasem przedmiotem spontanicznego muzykowania i zajęć z muzykoterapii.


II. Muzyka do pociągu

 

Instrumentem, który wpadł mi w ręce jako pierwszy, nie są jednak andyjskie flety ani zamponie, ale gitara. Zwykła polska klasyczna sześciostrunowa gitara, którą pod koniec podstawówki dostałem od rodziców. Z biegiem lat stawała mi się coraz bliższa, zwłaszcza że trafiła do rąk samouka. Jak na samouka przystało nie potrzebowałem pomocy nauczyciela. Zresztą obcowanie z instrumentem w pojedynkę dawało mi dużo satysfakcji i uczyło bardzo ważnej rzeczy: otwartości. Gitara stała się szybko czymś więcej niż tylko instrumentem, a już na pewno czymś więcej niż instrumentem, który służy do umilania czasu przy ogniskach i tym podobnych. Właściwie chodziło mi o to, żeby to gitara stała się ogniskiem. Samowystarczalnym źródłem energii, światła i ciepła w jednym. Stąd rosnąca potrzeba wyrażania siebie poprzez muzyczny instrument. Zrozumiałem, że najlepszą drogą jest tworzenie nowej muzyki, bez rezygnowania z grania utworów i piosenek, które już powstały. Adolf Pawiński w swojej książce „Hiszpania. Listy z podróży” tak pisał o muzykoterapeutycznej roli gitary w życiu codziennym: „Gitara nie straciła tu bynajmniej swego obywatelstwa; owszem, zawsze jeszcze wywiera swą magiczną na umysły ludu siłę. Dźwięki gitary czy mandoliny, bo różnego kształtu bywają te instrumenta, obudzić są w stanie prawdziwego Andaluza ze snu najgłębszego. Widziałem w mieście cieślę, który wieczorem wracał do roboty i niósł obok narzędzi swego rzemiosła gitarę. Zapewne w chwilach wytchnienia słodził on sobie jej dźwiękami gorycz swojego zawodu. (…)”

Gitara stosowana jest od wielu lat w zajęciach muzykoterapeutycznych. Jest ceniona ze względu na swój prosty, podręczny i prozaiczny charakter. Kojarzy się z wieloma piosenkami, zresztą jak wiadomo, najwięcej zostało napisanych właśnie na gitarę. Powszechność tego instrumentu sprawia, że wydaje się on czymś oczywistym i jego obecność nawet w takim miejscu jak pociąg dziwi dużo mniej niż harfa. Harfy nigdy w pociągu nie widziałem. Owszem, wiolonczelę, skrzypce tak, z tymże zawsze w stanie spoczynku, zamknięte i milczące w swoich futerałach. Dlaczego w ogóle mówię o pociągu? Choćby dlatego, że często nim jeżdżę i prawie zawsze mam ze sobą gitarę, bez której spędzenie kilku nawet dni byłoby trochę przykre i w pewnym sensie niepełne. A wiadomo, że podróże dzielą się na bardzo krótkie, krótkie, średnie, długie i bardzo długie. Najczęściej wyciągam instrument w przypadku tych ostatnich. Oczywiście, dużo zależy od tak zwanego wolnego miejsca w pociągu. Zazwyczaj przechodzę przez wszystkie wagony w poszukiwaniu przedziału, w którym mógłbym brzdąkać, nie wymuszając tego na innych. Inna sprawa, że bardzo rzadko można znaleźć zupełnie pusty przedział. Przedział, do którego wchodzi się bez słów. Myślę, że głównie z braku tych całkiem wolnych przedziałów, mają czasem miejsce sytuacje, w których ja dosiadam się do kogoś i nie brak mi tupetu, żeby w którymś momencie wyciągnąć gitarę i wydobywać z niej dźwięki. Zdobywam się na swoistą bezczelność, złagodzoną grzecznym pytaniem typu: czy nie będzie pani przeszkadzać, jeśli trochę sobie pobrzdąkam? W odpowiedzi słyszę spodziewane i oczekiwane: ależ nie. Trochę bardziej rozmowne osoby mówią: ależ nie, proszę grać. No więc gram i oczywiście nie są to piosenki zespołu Pod Budą ani nawet Dżemu, tylko asertywne wprawki albo jakieś wesołe utwory w utrzymane w klimacie śródziemnomorskim, które udało mi się skomponować.

No właśnie, może taki właśnie „repertuar” bierze się także stąd, żeby nie zamęczać ludzi tym, co już tak dobrze znają. Wychodzę z założenia, jeśli w ogóle z jakiegoś założenia wychodzę, że czasem dobrze jest posłuchać czegoś nowego. Nikt, kogo spotykam po raz pierwszy w życiu, nie słyszał dotychczas moich skromnych melodyjek, zwłaszcza że nie doczekały się jeszcze żadnej publikacji.

W pociągach oczywiście napotykam różne osoby, przeróżne. Młode, starsze, bardzo czymś zajęte, trochę zajęte, niczym nie zajęte, patrzące przez okno, patrzące na swoje telefony komórkowe, no i w końcu śpiące. Nie zapominajmy o osobach, które ze sobą dyskutują, nawet jeśli opowiadają sobie dowcipy o blondynkach albo o Żydach. Wszystkie te osoby mają na swoich twarzach narysowany nastrój, poziom zestresowania, zakłopotania i innych podobnych rzeczy. Każdy człowiek, którego spotykam w takim przedziale, czegoś chce, ma potrzebę, na przykład zaśnięcia. Okazuje się, że to  dość powszechny problem: „chciałbym zasnąć, zdrzemnąłbym się, ale jakoś nie mogę”, albo „nie potrafię spać w pociągu, a szkoda”. Zacząłem się zastanawiać, jaka więc może być ich muzykoterapia, nawet taka w pociągu, który jedzie przez pół Polski i zmaga się z czasem z rozkładu jazdy. Czy zabawy dzwonkami telefonów komórkowych rzeczywiście wystarczają? Czy coraz mniejsze, a przy tym coraz bardziej pojemne odtwarzacze mp3 i zaradne ipody są wszystkim, o czym można sobie zamarzyć wybierając się w podróż pociągiem? Zwłaszcza, gdy są to Przewozy Regionalne PKP. Zapytany przeze mnie chłopak, który właśnie grzebał sobie w playliście, odpowiedział mi tak: „Trzeba sobie jakoś radzić. Tutaj mam wszystko pod ręką. W małym plastikowym paluszku.” A czego słuchasz, zapytałem. „Jak to czego, house”, odparł bez chwili zastanowienia. Wtedy przypomniałem sobie wiersz Bohdana Zadury z tomu „Kopiec kreta”, w którym stwierdza, że nic nigdy nie pozostaje takie jak wcześniej.

           „Wsiadam do pociągu i jestem kimś innym”

            Na koniec pisze: „Nie jestem tym, kim jestem”.

 

Można chyba śmiało za poetą powiedzieć: słyszę jakieś dźwięki i jestem kimś innym. Ma oczywiście Zadura rację w tym determinizmie doprowadzonym do granic drobiazgu. Na dobrą sprawę każde zdarzenie czy drobna czynność jakoś na nas wpływa i w jakimś stopniu zmienia nasz nastrój. W tym towarzystwie czynników jest też i muzyka, od której przeważnie robi się albo lepiej albo gorzej, albo lżej albo ciężej, albo senniej albo żywiej. Muzykoterapia ma oczywiście na celu dążenie do poprawy, czy to kontaktu z drugą osobą czy jej stanu psychofizycznego, a nawet samego samopoczucia. Rzecz jasna nigdy nic nie wiadomo i dobre intencje mogą czasem oznaczać, że ktoś zamiast entuzjazmu i rozpromienienia, odpowie na nasze muzyczne impulsy reakcją obronną. Może nią być zwyczajny brak zainteresowania, który często można zaobserwować u osób, które mijają grających na ulicach muzyków, jak gdyby ich tam nie było. Ta swego rodzaju apatia jest w pewnym sensie gorsza od krytyki czy niezadowolenia, bo oznacza brak odpowiedzi. Z drugiej strony w dużej mierze zależy ona od samej muzyki i atmosfery, wywoływanej przez grającego albo śpiewającego. Pamiętam wieczór w Krakowie na Rynku Głównym, ogarniętym przez późnojesienne zimno. Na małym krzesełku siedział z gitarą skulony mężczyzna i grał piosenkę „I just wanna feel real love” Robbiego Williama. Otaczała go grupka ludzi, którzy mimo  niskiej temperatury, nie byli w stanie oddalić się w stronę swoich spraw. Teraz ich wspólną sprawą było słuchanie tej muzyki, a nawet może coś więcej. Mężczyzna grał i śpiewał tak szczerze, że inne osoby, wyraźnie przejęte, przeżywały emocje razem z nim. W dodatku przebój Williamsa chcąc nie chcąc chwyta, chwyta za serce albo za duszę. A garstka osób, które nie miały ochoty ruszyć się z miejsca, stworzyła coś w rodzaju łańcucha porozumienia. I co równie ważne, nie było już wtedy tak zimno.

Co może się stać z dzieckiem, które płacze, jeśli nagle zacznie mu się coś śpiewać albo grać, na przykład na gitarze? Możliwości są dwie: albo zacznie płakać jeszcze bardziej albo zacznie się uspokajać. Kilka razy znalazłem się w roli wujka, który ni stąd ni zowąd w takiej sytuacji pobrząkiwał na instrumencie. Efekt był mimo wszystko dość zaskakujący. Jeszcze przed chwilą zapłakany nieszczęśliwy chłopczyk w oka mgnieniu zamieniał się w kogoś całkiem innego. Płacz ustępował miejsca wzmożonej uwadze i charakterystycznym, kiedy dziecko jest czymś zaintrygowane, otwartym ustom. Gdzieś w oczach małego Igora pojawił się wewnętrzny uśmiech, jakby nagle wszystko, co złe zostało wymazane poprzez przyjemne łagodne dźwięki. Taka metamorfoza dziecka to być może najlepszy komplement, jaki można otrzymać za muzykę.

Podobne zdarzenie miało miejsce w Paczkowie, gdzie spotkaliśmy się w domu u mojego znajomego, Kuby Czupryńskiego. Wśród wielu gości był też maleńki niespełna roczny Tymek, który zdążył już przyzwyczaić swoich rodziców do tego, że mało płacze. Cóż to jednak za dziecko, które raz na jakiś czas w taki właśnie sposób nie zamanifestuje swoich potrzeb albo uczuć. W którymś momencie Tymek zaczął płakać. Mając w pamięci podobną sytuację, w której uczestniczyłem, wziąłem do rąk gitarę. Okazało się, że nie trzeba grać suity Bacha, żeby uspokoić rozdrażnionego malca. Wystarczyło kilka ciepłych akordów albo nawet pojedynczych dźwięków, które ułożyły się w jakąś wesołą łagodną melodię. Tymek uspokoił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stał się łagodny i wyglądał na rozmarzonego. Zupełnie jakby muzyka przeniosła na niego swoje cechy. Nie ukrywam, że był to piękny moment. Kolejny dowód na to, że muzyka potrafi czynić cuda, a przede wszystkim odmieniać ludzki nastrój i stan ducha.

 

Okazuje się, że dziecko jest wspaniałym odbiorcą muzyki. W prosty i spontaniczny sposób okazuje wdzięczność. Pod wpływem tego, co słyszy, staje się nagle zadziwiająco radosne i poważne. Wydaje mi się, że muzyka opowiada mu często bajkę (za każdym razem inną), w którą jest zasłuchane. Jednocześnie na jego twarzy widać nieustanne zdumienie, jakby czuło, że nagle znalazło się w zupełnie innym świecie. W świecie dźwięków i melodii, które się nim opiekują i w których ramionach może czuć się bezpiecznie.

 

            A dorośli? Czy postawieni przed faktem dokonanym na przykład dzwoniącej gitary w pociągu albo w kuchni, też stają się kimś innym? Dorośli nie płaczą, a na pewno nie płaczą tak jak dzieci. Dorośli siedzą w przedziałach dla niepalących i wyglądają, jakby na coś czekali. Dorośli wracają do domu i siadają w kuchni na wersalce. Pod parawanem bezczynności ukrywają zmęczenie albo smutek. Dorośli upewniają się, czy nie otrzymali nowej wiadomości przez telefon. Dorośli prowadzą spór na temat prawdy dziejowej albo rozmawiają o pogodzie. Czy można im jakoś pomóc? Czy oni potrzebują jakiejkolwiek pomocy?

Słowo „pomoc” w sytuacjach, w których nikt nie bierze jej pod uwagę, jest ukryte pod nieprzewidywalnością prozaicznego zdarzenia, takiego jak podróż pociągiem z plecakiem i gitarą. Żeby chcieć wyciągać instrument trzeba przede wszystkim lubić środek lokomocji, którym się jeździ. Pociąg jest mi bliski, między innymi dlatego, że przeważnie nie brakuje w nim miejsca na to, żeby grać na gitarze. O tym, jak ważna jest swoboda ruchów, przekonują zwierzęta, które czasem trzyma się w ciasnej klatce (vide – moi znajomi, którzy postanowili udomowić szczury). Pociąg mimo wszystko nie jest synonimem takiego zamknięcia, zwłaszcza że ma w sobie jakąś nieokreśloną magię. Składają się na nią różne rzeczy: niezwykły charakter pojazdu i drogi, które pokonuje, ludzie, którzy mają często ten sam cel podroży i ochotę ze sobą rozmawiać.

            Najciekawsze i najmilsze spotkania w kontekście muzyki w pociągu miałem z ludźmi starszymi. Młode osoby prowadzą bowiem w podróży życie przeważnie oparte na odtwarzaczach mp3 i ipodach, do których są szczelnie podłączeni. Jednocześnie więc są wyłączeni z otaczającej ich rzeczywistości. Nie wspominam już o telefonach komórkowych, które stały się  natręctwem sięgających po nie niespokojnych rąk. Z boku wygląda to tak, jakby osobom tym brakowało spokoju. Pokusa kontaktowania się na odległość w tak łatwy sposób spowodowała, że człowiek stał się niewolnikiem  promieniującego przedmiotu i paradoksalnie zabawką w jego rękach. To wszystko nie oznacza oczywiście, że nie można w pociągu spotkać osób nie uwiązanych do elektronicznych urządzeń, a tym samym bardziej otwartych na to, co ich fizycznie otacza. W związku z tym przypomina mi się wyprawa do Warszawy na występ w Centrum Sztuki Współczesnej. Oprócz mnie był jeszcze Adaś i Marco. Mieliśmy ze sobą gitarę basową i wiolonczelę. Obok nas w przedziale siedział młody człowiek, który wydawał się lekko znudzony jazdą. W pewnym momencie postanowiliśmy wyciągnąć instrumenty i cicho sobie przygrywać. Nie chcieliśmy zbytnio zakłócać jego dobrze prosperującego znużenia. Okazało się, że jednak dwa instrumenty w takiej przestrzeni, to całkiem sporo. Przede wszystkim udało nam się zagłuszyć hałas pociągu. Nasz sąsiad pozostawał jednak niewzruszony. Ludzka nieśmiałość jest czymś pospolitym, zwłaszcza gdy się kogoś nie zna. Graliśmy dalej i chyba coraz energiczniej. Być może chcieliśmy trochę  sprowokować chłopaka do jakiejś reakcji. W najgorszym razie wyjdzie z przedziału albo obrzuci nas niewybrednymi epitetami. Raczej szkoda by mu było ciskać w nas telefonem komórkowym, przez który rozmawiał. Jestem przekonany, że nasze pseudoimprowizacje były słyszalne po drugiej stronie słuchawki. Wracając do samego muzykowania i jego wpływu na siedzącego obok mężczyznę, to w końcu nawiązaliśmy z nim kontakt. Okazało się, że jest tancerzem. Ostatecznie stwierdził, że bardzo mu się podobał fakt, że gramy w pociągu. Szkoda, że przez większość podróży nie było tego po nim widać.

            Ilekroć spotykam w przedziale starsze osoby, przeczucie podpowiada mi, że kiedy wyciągnę gitarę, będą mi za to wdzięczni.

Nieraz zdarzyło się już coś, co zaczęło mnie w końcu głęboko zastanawiać. Okazuje się, że od mojego przygrywania, niejedna starsza pani czy pan zamykała oczy i zasypiała. A może tylko marzyła? Załóżmy, że jednak zasypiała. Z jednej strony myślałem: no tak, przynudzam, więc w sumie nic dziwnego. Z drugiej ni stąd ni zowąd przychodziło mi do głowy sławne czy niesławne zjawisko eutanazji i związana z nią wizja zbawienia poprzez pobrzmiewającą muzykę. Gitara, która usypia starych cierpiących ludzi, którzy być może gdzieś w głębi po cichu marzą czasem o lekkiej i przyjemnej śmierci. Śmierci, na którą sami przecież nie potrafią się zdobyć i której nie są w stanie przyspieszyć. A może jednak w sumie tego nie chcą. W każdym razie moje uczucia, a zwłaszcza wrażenia związane z tym, jak reagują czasem na moje brzdąkanie, są dość mieszane. Na szczęście, choć nigdy nic nie wiadomo, okazało się, że jak dotąd wszyscy wcześniej czy później się budzili, otwierając oczy i uśmiechając się w moją stronę. A więc z eutanazji nici, myślałem. Niech żyje życie (vide-tytuł polskiego filmu fabularnego, który polecam obejrzeć), niech żyje sen i niech żyją nieśmiertelne pobudki. Ja budziłem się przy okazji z mojego snu o usypianiu innych. W dodatku po chwili słyszałem, że ktoś jest mi wdzięczny. „Pana muzyka pomogła mi zasnąć.” Albo: „Ale mnie pan uspokoił.” Kamień spadał mi z serca. 

Pytam się, dlaczego starość jest tak przyjazna muzyce, która znienacka pojawia się w pociągu. Może dlatego, że przeważnie toczy się powoli i brakuje w niej wrażeń, których pełno w młodości. A więc jest to głód życia, stoickie pragnienia ludzi, którzy nie chcą zajmować się tylko samymi wspomnieniami. W świetle moich urojeń rzeczywistość okazała się podwójnie przewrotna. Najpierw podsunęła wizję muzycznej eutanazji, by potem ją storpedować pogodną afirmacją egzystencji.

Wnioski wyciągnięte z pociągów są więc dość optymistyczne. Nikt pod wpływem muzyki jak dotąd mnie z przedziału nie wyrzucił, nikt nie zaczął się dusić i nikt nie umarł. Wszyscy ci, których od świata nie oddzielały elektroniczne  przewody, mogli się przekonać, jak działa na nich gitara, pobrzmiewająca śródziemnomorskimi melodiami. Niektórzy z nich wsłuchiwali się i patrzyli na mnie z uwagą. Czasem wydawało mi się, że są wzruszeni. Byli wtedy jak małe dzieci, które zapominają o wszystkim co złe i po prostu oddają się muzyce. To naprawdę wspaniałe być wtedy tego świadkiem.

                                           ***

           Niezamierzona muzykoterapia może się wydarzyć w każdym miejscu, które związane jest z codziennym życiem. Może to być dom, ulica, park nad rzeką albo przejście podziemne. Przypominają mi się jeszcze dwie sytuacje, w których okazało się, że ktoś za sprawą muzyki poczuł się zupełnie inaczej, lepiej lub spokojniej. W obydwu przypadkach scenerią wydarzeń był dom przy ul. św. Gertrudy, gdzie obecnie mieszkam. Pamiętam niedzielne popołudnie i próbę z Szymonem, z którym gram muzykę inspirowaną flamenco i pokrewnymi klimatami. Tak się złożyło, że podczas muzykowania odwiedziły nas dwie osoby. Jednym z nich był Szwed irańskiego pochodzenia, który pieszo podróżował do Indii. W Krakowie zatrzymał się u ludzi, którzy przyjęli go przez tzw. couchsurfing. Drugim gościem był Długi, znajomy moich współlokatorów, który przyjechał na studia, a do domu przyszedł po całym dniu zajęć. Dwie gitary spowodowały, że nagle w powietrzu wytworzyła się niezwykła atmosfera, nad którą czuwali przybysze, którzy usiedli w kuchni przy stole. Pielgrzym z Iranu co chwilę przymykał oczy i poruszał głową tak, jakby tańczył. Widać było, że pod wpływem muzyki, dzieje się z nim coś dobrego. Potem zdradził, że wyobrażał sobie różne obrazy, a właściwie nie musiał ich sobie wyobrażać, bo muzyka sama je nasuwała. Z kolei z Długim stała się podobna rzecz co ze starszymi osobami w pociągu. Początkowe zasłuchanie wyraźnie zmęczonego studenta przeszło w letarg i sen. Tym razem było ewidentnie widać, że muzyka zabalsamowała jego zmęczenie i sprawiła, że zasnął. Na twarzy miał wypisane odprężenie. Cóż więcej trzeba? Byliśmy w siódmym niebie. Zwłaszcza, że niczego nie zaplanowaliśmy.

            Drugie zdarzenie było jeszcze krótsze. To zaledwie kilka dźwięków, które wystarczyły, żeby zupełnie zapomnieć o całym świecie. Siedzieliśmy w pokoju z moją znajomą Martą i oboje mieliśmy ochotę pograć na instrumentach. Marta trzymała basy, a ja gitarę. Dialog zawiązał się właściwie od razu, bo Marta zaczęła wydobywać szepczące dźwięki, dotykając strun tam, gdzie są one już za podstawkiem. Wtedy wywołują one efekt szemrania, jakby odzywał się jakiś wiatr. Zacząłem grać spokojne wolne dźwięki, które szukały się, by utworzyć jakąś prostą melodię. Czułem, jak razem z tymi dźwiękami odpoczywam, a życie ma wówczas niezwykły smak i spokój głębokiego oddechu. Improwizacja ta po raz kolejny dowiodła, że najpiękniejsze rozmowy odbywają się poprzez muzykę. Marta wspomniała potem o ciszy, którą w niej usłyszała. Ja też ją słyszałem. Paul Nordoff i Clive Robbins, twórcy metody muzykoterapeutycznej opartej na improwizacji i żywym kontakcie muzycznym z drugą osobą, być może się wtedy do nas uśmiechali. Byliśmy bowiem nikim innym jak dwojgiem ludzi, którzy dają sobie wewnętrzny spokój i szeroko pojęte zdrowie.

 

Muzyka tak naprawdę nigdzie się nie kończy

 

Najlepszym podsumowaniem tej pracy byłaby sama muzyka. Dlaczego? Bo biorąc pod uwagę fakt, że znajdujemy ją w tak wielu miejscach, trudno przecenić jej rolę w naszym życiu. Oczywiście nieraz spotykają nas mało komfortowe dźwięki i czasem trzeba je przez dłuższą chwilę znosić. Tak samo jest z samą muzyką. Co zrobić, kiedy wsiadamy do prywatnego busa i okazuje się, że kierowca puszcza popową „papkę”, złożoną z tych samych co zawsze radiowych hitów? Jesteśmy wtedy jak w muzycznym potrzasku i czujemy, że idziemy (a raczej jedziemy) na estetyczny, a jednocześnie muzykoterapeutyczny kompromis. Chciałbym poznać osobę, która w podobnej sytuacji postanowiła po prostu wysiąść z pojazdu. 

             Człowiek właściwie panujący nad swoim życiem dokonuje takich wyborów, które pozwalają mu na czerpanie wewnętrznej i zewnętrznej satysfakcji z tego, co go otacza. Słucha więc takiej muzyki, jakiej lubi słuchać. Nie ulega łatwej pokusie komercyjnych stacji radiowych, które prześcigają się w podawaniu skompresowanych bloków pseudomuzyczno-reklamowych. Tym samym unika tak zwanego hałasu, który jest substratem rozwoju cywilizacji i jego akustycznym przejawem. Powtarzając za Karolem Szymanowskim, choć mamy rok Chopina, chcę podkreślić, że „każdy człowiek ma prawo do ciszy”. No właśnie. Jeżeli po jednej stronie jest hałas, to cisza jest po drugiej. Gdzie jest wtedy muzyka? Na pewno bliżej ciszy. Czasem muzyka jest samą ciszą. Oczywiście nie tą głuchą i pustą, ale ciszą delikatnych i subtelnych tonów, w których można się zanurzyć, rozmarzyć i zapomnieć. Sceny i sytuacje, które udało mi się w tej pracy przywołać, świadczą o wielu rzeczach. Przede wszystkim okazuje się, że warto jest czasem mieć ze sobą gitarę. Jeśli dołożymy do tego szczere chęci i drugiego człowieka, który siedzi obok, to może to wyjść na dobre obu stronom. No właśnie, zasada wzajemności jest w muzykoterapii bardzo znamienna. Można powiedzieć, że jest to zasada dość pociągająca. Jeżeli muzyka dobrze działa na drugą stronę, to udzieli się to również temu, który ją wykonuje. Na szczęście i na zdrowie. Przy okazji są to dwa słowa, które w przypadku muzykoterapeutycznego działania bardziej lub mniej spontanicznej chwili, umiejętnie nami poruszają. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo muzyka może nas uzdrawiać, a przecież wielokrotnie to czyni. Cieszę się, że udało mi się udowodnić (mam nadzieję, że nie tylko samemu sobie), jak bardzo muzykoterapeutyczne mogą być zwykłe prozaiczne sytuacje, w których mimo braku takich zamiarów, a być może także dzięki temu, człowiek ma okazję poczuć się lepiej. Poczuć się lepiej od muzyki i od drugiej osoby, która ją wywołuje.

 

 

 

Krzysztof Gryko, ur.1974 w Olsztynie.Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Podyplomowych Studiów Muzykoterapii z elementami Arteterapii na UMCS w Lublinie. Autor książek poetyckich „Godziny szczytu” (Biuro Literackie, 2002) i „Gejzerowy pocałunek”, która ma się ukazać w najbliższych tygodniach. Korzeniami związany z Puławami i Lubelszczyzną, a także z Krakowem, gdzie uczy hiszpańskiego i działa w grupach muzycznych „Los mar sentimentales” oraz „Kabart”.

 


[1] Artykuł stanowi fragment pracy dyplomowej napisanej pod opieką prof. Andrei Jaworskiej.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *